O koncercie usłyszałam trzy miesiące wcześniej, z miejsca zakochując się w pomyśle. Do końca nie byłam nawet pewna, czy będę wtedy w Żorach i czy uda mi się przyjść – jeszcze dwa dni wcześniej stało to pod znakiem zapytania. Szamanie dzika, strzelanie z łuku i spanie na słomie w średniowiecznym verdandingu, przewidziane na ostatni weekend sierpnia, skróciło się do sobotniego dnia, także aż żal by z okazji koncertowej nie skorzystać.
Idea prosta, przyjemna, przejrzysta – jest sporo zespołów z żorskimi korzeniami, utworzyło się coś w rodzaju żorskiej sceny muzycznej, chętniej do współpracy i prezentacji twórczości. Piotrek, Grzegorz i cała reszta wzięła sprawy w swoje ręce, i tak powstało wydarzenie, pokrótce. Od żorzan dla żorzan – tak można określić tę inicjatywę. Zespołów wystąpiło osiem – miało być dziewięć, ale z ostatniej chwili odpadło PomaU (jak dowiedziałam się od organizatorów – z powodu złamanej ręki perkusisty).
Koncertowanie to spodobało mnie się wybitne, zwłaszcza że doskonale znałam zarówno zespoły, jak i ich członków (był tylko jeden zespołowy rodzynek, ale już nadrobione zostały zaległości). No, i masz babo placek – tak się tymi koncertami zachwycam, zachwycam, że pewnie ta notka też osiągnie jakieś apogeum cukru. Taki się we mnie lokalny, psiakostka, patriotyzm odzywa.
Jedyne, co nie dopisało, to pogoda – ale mimo deszczu ludzie się pojawili, zdeterminowane bestie. Moim numerem jeden jest Pan Dziadek, który chyba był najaktywniejszym, najbardziej ruchliwym i mającym najwięcej frajdy widzem, którego tego dnia widziały moje oczy. Absolutnie bez ironii: ten człowiek zdobył moje serce, kiedy sobie tak go tańczącego podziwiałam.
…ale scenę też podziwiałam, bo i miałam na co. Zaczęli Weselsi – z wejściem na tyle mocnym, że aż im prądu zabrakło. Później było już tylko mocniej, lepiej, weselej – chyba do swojej listy marzeń dopiszę bycie na weselu, na którym oni będą, wiecie? Po nich zaczęło KLS Familia, młode talenty, ale już widać, że talenty; na chwilę dołączył do nich RastaBastian. W rapowym klimacie był i występ kolejny, Kajuba z DJ Fim. DJ urzekł mnie zdolnościami – za bardzo się nie znam, ale to, co ten człowiek tworzył!… Aż miło było sobie popodziwiać. I jeszcze Kajub, klasa sama w sobie, zwłaszcza chylę głowę nad tekstami.
Tutaj chyba najbardziej sentymentalna się zrobię, bo Kajuba pamiętam, jak jeszcze łebkiem byłam małym i największą tragedią było, gdy ktoś mi zaiwanił łopatkę z piaskownicy. Pamiętam, jak beatboxował przy klatce, i tworzył szkice graffiti w zeszycie – choć tego ostatniego to pewna nie jestem, może podpowiedziała mi wyobraźnia. Na koncert Kajuba przyszli aż moi rodzice, co rzeczą jest niebywałą, bo stronią od tego typu wydarzeń, a ich gust muzyczny oscyluje raczej wokół starych piosenek w stylu Abby i nieśmiertelnego disco-polo. „Ten Tomek to dobry jest, najlepszy z nich wszystkich!”, powiedzieli, wysłuchując całego koncertu. „Widać, że wie, o czym śpiewa”.
Zaraz po nim na scenę wtoczyli się Kablem Owinięci (znajomi moi uparcie twierdzili, że są to „Zakręcone Przewody”, yeah). Mam wrażenie, że pamiętam ich pierwsze koncerty, a i chyba nawet nie będzie to aż tak mylne wrażenie – zespół młody, ale z dorobkiem. Późniejsze Tife Tife, czyli wspomniany rodzynek, o którym wspominałam na początku; aż mnie wstyd wziął, Wam powiem, że wcześniej o nich człowiek nie wiedział. Ale wiedziałam za to o The Posit, występujących po nich; ba!, nawet wiedziałam, że szykują się na wydanie płyty na tę jesień. I na koncercie dostałam kod, który umożliwia mi posłuchanie tej płyty przed krążkowym wydaniem, tro-lo-lo. Prapremiery są fajne, z nimi kojarzę też Sari Ska Band. Gdy wydawali singiel „Seniorita”, to właśnie na mojej audycji w Radio Żory puściliśmy go po raz pierwszy – zaraz obok piosenki o żorskiej młodzieży, ten kawałek należy to mojego Top 3 w ich dyskografii. Cały koncert, po Sari Ska Band, zakończył Jan Niezbendny – patrząc na ekipę muzyczną, człowiek mógł mieć wrażenie absolutnego déjà vu. Sam koncert: w swoim stylu, mocno, z klimatem, niezbędnym graniem – Jan, jak to Jan; albo się człowieka kocha, albo nienawidzi. A sweter w Myszkę Miki miał bajerancki.
Afterparty w Reinkarnacji uzmysłowiło mi jedno – że możesz piosenkę pokochać, pozornie jej nienawidząc. Na koniec koncertów odbyła się oficjalna premiera piosenki o Żorach, „Żory – Pierwsza Miłość”. „Mogliśmy to zrobić ambitniej, pewnie, że mogliśmy”, usłyszałam, „ale chcieliśmy dotrzeć do mas”. Można marszczyć czoło, kręcić nosem i wiercić się uszami, że disco-polo, że tekst taki, że melodia owaka, ale, no. Wchodzi w ucho? Wchodzi. Zapamiętuje? Zapamiętuje. Rytmiczne jest? Jest – w klubie kawałek był w stanie porwać wszystkich z krzeseł i rzucić na parkiet. Takie sprytne to my w Żorach piosenki, i zespoły, mamy. O!
(Jak przewiniecie te multum zdjęć, na dole możecie piosenki posłuchać – teledysk jest wykonany fenomenalne. A jak macie niedosyt zdjęciowy, dużą dawkę dodatkową opublikowałam na Fanpage – smacznego! :) ).
…i na koniec – wisienka na torcie, czekoladowe zakończenie w waflu w rożku, *tu-miało-być-jakieś-fajne-odniesienie-do-alkoholu-ale-jest-za-rano-na-myślenie* – nasze lokalne cudo, „Żory – Pierwsza Miłość”. Tadam! ;)
Chcesz widzieć więcej zdjęć?
Żory takie zabawne… Tak zabawne, jak refren tej piosenki. ^^